Ekhm.

Fikcja! To tylko i wyłącznie fikcja! Wymysł mojej upośledzonej głowy, nic więcej. Poważnie.

czwartek, 27 lutego 2014

Czwarty.


Przez ostatni tydzień na każdym treningu wypatrywał gdzieś w pobliżu kasztanowych loków.
Dlaczego? Zastanawiał się nad tym od jakiegoś czasu.
Odpowiedź była jedna i bardzo prosta: tęsknił za nią.
Tak, jemu też wydawało się to niedorzeczne. Tęsknić za dziewczyną, z którą na dobrą sprawę rozmawiał raz w życiu. Absurd!
Ale taka była prawda. Brakowało mu arbuzowego zapachu, który rozsiewała wokół siebie, kasztanowej lwiej grzywy, która zdobiła jej głowę, ciemnych ciekawskich oczu i tych rumieńców, które zakwitły na jej twarzy gdy ostatnim razem złapał ją za rękę.
Wygodniej rozciągnął się na łóżku.

- Eh, Irmina, dziewczyno! Co ty ze mną wyprawiasz?

Piątek wieczór. Dziś jest piątek.
Przypomniał sobie rozmowę, którą niechcący podsłuchał kilka dni wcześniej.
Przyjadę za tydzień” rozbrzmiało w jego głowie, a usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

- A więc jutro – westchnął – jutro.

Obudził się wcześniej niż powinien, ale to chyba z podekscytowania.
Tak! Trzydziestoletni facet trzęsie się z radości na myśl spotkania z laską, która mu się podoba!
Podoba? Nie, to złe słowo. Ona go fascynuje.
Czym?
Wszystkim!
-Jakbyś się cofnął do podstawówki, łosiu. Żałosne.
Machnął ręką na uwagi swojego zdrowego rozsądku, chwycił torbę i ruszył do podziemnego garażu, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.


Niestety, szczęście chyba się do niego nie przychyliło. Znowu przez cały trening wlepiał oczy w trybuny, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Raz nawet wydawało mu się, że właśnie przeszła przez wejście dla personelu, ale na ziemię szybko sprowadził go Spiridonov celując w niego zagrywką.

Wielce niepocieszony po zakończonym treningu powlókł się do szatni. Po drodze przywitał się z prezesem i gdy już miał wchodzić do pomieszczenia dla zawodników mała czerwona żarówka obwieszczająca dobry pomysł zamigała w jego głowie.

- Przepraszam pana, panie Tokarev! - zagadnął. Mężczyzna odwrócił się w jego stronę zainteresowany. Wszyscy w klubie wiedzieli, ze Winiarski jak naprawdę nie musi, to się nie odzywa. Chyba, że po angielsku. Tym razem przyjmujący zwrócił się do szefa w jego rodzimym języku, co zwiastowało coś poważnego.
- Słucham?
No, to teraz dajesz, młocie! Zachciało ci się grać w Rosji, to teraz się męcz.
Bo ja... znalazłem jeden z obiektywów pańskiej pasierbicy i chciałbym go jej zwrócić – przynajmniej tak to brzmiało w jego myślach. A co wydobyło się z jego ust w rzeczywistości? Nie miał pojęcia. Patrząc na minę prezesa, który ledwo powstrzymywał się od śmiechu domyślał się, że pewnie walną jakąś totalną głupotę.
Pomińmy już fakt, że wcale nie znalazł żadnego obiektywu, a tylko łgał jak najęty.
- Irminie?
Chwała na wysokości! Zrozumiał! Nic już nie powiedział, jedynie pokiwał głową. 
Prezes niewiele się zastanawiając wyciągnął z kieszeni telefon i podyktował numer komórkowy dziewczyny.
Uśmiechnął się w podzięce i szybko skierował do szatni. Z racji tego, że nie miał gdzie zapisać tych kilku cennych cyferek szedł do swojej szafki powtarzając po cichu wszystkie liczby po kolei w kółko i w kółko. Musiało to wyglądać komicznie, gdyż jego koledzy wybuchnęli gromkim śmiechem. Nie zwracał na nich uwagi. Wyciągnął własną komórkę i czym prędzej przelał cyfry na klawiaturę. Zapisał.   
Uśmiechnął się do siebie pełen samozadowolenia.

Całą drogę powrotną zastanawiał się kiedy i co jej napisać.
Oczywiście najchętniej zadzwonił by do niej od razu, ale stwierdził, że może to być odrobinę zbyt nachalne. Już wystarczy, że podstępem zdobył numer.
Ciekawe jak jej wytłumaczysz skąd go masz? - zabrzmiało w jego głowie.
W końcu zdecydował, że odezwie się wieczorem.

Wrócił do domu, zrobił sobie obiad, obejrzał jakiś film w telewizji, z którego na dobrą sprawę nic nie zrozumiał. Chciał się jeszcze chwilę zdrzemnąć, ale jak na złość nie mógł zasnąć.
Za cholerę nie wytrzyma do wieczora! Chwycił za telefon i wysłał jej wiadomość.

***

Siedziała właśnie na wygodnej kanapie u swojej przyjaciółki. Właśnie zaczynały powtarzać materiał na poniedziałkowe kolokwium.

Z Rozaliną poznały się na studiach. Przez przypadek usiadły obok siebie na pierwszym wykładzie i tak już zostało.
Różniły się od siebie. Czasami nawet bardzo.
Roza była duszą towarzystwa, wszędzie było jej pełno i lubiła, kiedy ludzie mieli świadomość kim jest mijając ją na uczelnianych korytarzach. Była członkiem rady wydziału, a także rady studenckiej. Niemalże samodzielnie prowadziła uniwersytecką gazetkę.
Ale nie tylko dlatego była popularna wśród studentów. Największą sławę przyniósł jej chyba wygląd. Była blondynką o miodowych oczach z nogami, których pozazdrościłaby jej niejedna modelka. Kształtne biodra kusiły z każdym ruchem, a krągłe piersi często były przez nią eksponowane.
W przeciwieństwie do Irminy, Roza idealnie zdawała sobie sprawę jak działa na mężczyzn i zawsze umiejętnie potrafiła to wykorzystać.
Na dodatek była miłą i komunikatywną dziewczyną, co owocowało tym, że nie tylko mężczyźni lubili przebywać w jej towarzystwie. Niestety ciągli adoratorzy i wianuszek koleżanek spowodowały, że Rozalina bywała zarozumiała.
Mimo to Irmina bardzo ją lubiła. Ba, można powiedzieć, że traktowała ją jak siostrę.
Tylko ona wiedziała, jaka naprawdę jest jej przyjaciółka i że tak naprawdę pod tą powłoką popularności kryje się delikatna dziewczyna, która przeżywa wszystko milion razy bardziej niż przeciętna dwudziestodwuletnia studentka.

- Byłaś u mamy? - zapytała Roza rzucając w jej stronę opasłym tomiszczem.
- Byłam. Nic nowego. Jak zwykle posłuchałam sobie jakie to dzieci są niesforne i jakich to Rubien nie ma problemów ze swoją robotą.
- Czyli nie było wesołego obiadku z rodzinką?
- W żadnym wypadku.

Ułożyła sobie grubą książkę na kolanach i otworzyła na rozdziale siedemnastym. Już miała brać się za wynotowywanie najważniejszych informacji, kiedy jej telefon obwieścił jej nową wiadomość. Rozalina bez słowa podała aparat.
Spojrzała na wyświetlacz, nadawca nieznany.

W dalszym ciągu nie mam pojęcia, czy zachowuję się właściwie pisząc do Ciebie, ale tydzień temu obiecałaś mi herbatę.
Pamiętasz?
Pan Polak. :)”

Uśmiechnęła się pod nosem. Pamiętliwa z niego bestia, cholera.

Pamiętam. Zawsze dotrzymuję słowa. Powiedz mi tylko mój drogi skąd wziąłeś mój numer?”

Na odpowiedź nie czekała długo.

Nikomu nie mów, ale jestem międzynarodowym szpiegiem i mam dostęp do wszystkich baz danych. Siatkówka to tylko przykrywka.
To jak z tą herbatą? Dzisiaj?”

Wybuchnęła gromkim śmiechem. Ma facet poczucie humoru, nie ma co.
Roza posłała jej pytające spojrzenie.

"Dzisiaj nie dam rady. Jutro? Spotkajmy się tam, gdzie mnie ostatnio odwiozłeś. O 12.00 ok?"

Do zobaczenia. :)”

- A co ty się tak cieszysz do tego telefonu? - należy zauważyć, że oprócz bycia miłą i komunikatywną Rozalina była też przede wszystkim cholernie ciekawska.
- Nic, nic – mruknęła Irma nurkując w podręczniku – Masz odpowiedź na piąte zagadnienie?
- Oho, i już wiem, że te „nic” to jednak „coś”. Opowiadaj, ale już!
Wiedziała, że z nią nie wygra. Odłożyła książkę wzdychając ciężko. Co niby miała jej powiedzieć?
- No gadaj! - kolejna cecha panny R.: nie należała do cierpliwych ludzi.
- Ma na imię Michał – zaczęła przyglądając się swoim dłoniom.
- A więc facet! No jedziesz maleńka, bo zaczynasz mówić o czyś interesującym.
- Ale ja nie wiem, co mam ci o nim powiedzieć, znam go od jakiegoś tygodnia – jęknęła i niechętnie streściła przyjaciółce jak mniej więcej przebiegło ich pierwsze spotkanie.
- Coś czuję, że to jednak nie wszystko – blondynka nie dawała za wygraną. - Powiedz mi chociaż jak wygląda!
- Irmina nie odpowiedziała od razu. Przywołała w pamięci twarz Michała studiując ją powoli oczami wyobraźni.
- Jest wysoki, nawet bardzo. Ładnie zbudowany. Szatyn.
- Irma!
- Ma takie kształtne, subtelne usta. I ma piękne oczy. W kolorze karaibskiego morza. Takie ciepłe i przyjemne... I kiedy tak na mnie nimi patrzy to mam wrażenie, że... Że chciałabym, żeby już zawsze to robił.
Urwała zawstydzona. Nie mogła uwierzyć, że powiedziała to na głos!
Siedziały przez chwilę w milczeniu.
- Ale cię wzięło! - stwierdziła nagle jej towarzyszka.
- Roza, to nie tak...
- Jak nie tak, jak tak! Lecisz na niego.
- Nie! To znaczy tak... To znaczy nie wiem.
- Ile ma lat?
- Trzydzieści.
- A toś mnie zaskoczyła! Nie wiedziałam, że lubisz mężczyzn ze stażem!
- Roza, przestań.


*******

Nie podoba mi się to coś u góry.
Zastanawiam się, czy przypadkiem nie za często dodaję nowe odcinki, bo powoli przekłada się to na słabszą jakość.
Pozdrawiam cieplutko.



ps. Maleńka prośba: czytam - komentuję.
Buziaczki w pysiaczki!


wtorek, 25 lutego 2014

Trzeci.

 Już dawno z nikim nie rozmawiało jej się tak dobrze! Mimo że znała faceta od kilku godzin czuła się przy nim tak beztrosko. Kiedy zatrzymał się przed jej blokiem, aż żal było jej wysiadać z samochodu.

- Dziękuję, że mnie odwiozłeś – uśmiechnęła się lekko chwytając za klamkę. - W sumie w ramach zadośćuczynienia mogłabym zaproponować Ci kawę, ale nie leży w moim zwyczaju zapraszanie obcych do mieszkania.
- Nie jestem obcy! Przed chwilą streściłem ci niemalże całe swoje dzieciństwo! - żachnął się krzyżując ręce na piersi.
- Może i tak, ale mimo to dziś zobaczyłam cię pierwszy raz na oczy!
- Nie pierwszy – uśmiechnął się dziwnie, a w jego oczach dostrzegła mały błysk.
- Jak to? - naprawdę szczerze się zdziwiła, chociaż już wcześniej odniosła wrażenie, że gdzieś chyba go widziała (pomijając mecze w telewizji).
- Pamiętasz może jak jakiś miesiąc temu przyłożyłaś pewnemu kolesiowi metalowymi drzwiami? - Zastanowiła się chwilę i doszła do wniosku, że faktycznie podobna sytuacja miała miejsce dość niedawno...
- Nie... no proszę cię! - Lazurowe oczy! Cholera jasna! - Serio?
- Serio. Ten sam koleś siedzi teraz właśnie po twojej lewej.
Już dawno nie czuła się tak zażenowana.
- Przepraszam.
- W takim razie z racji tego, że widzimy się po raz drugi i że za tym pierwszym mnie o mało nie zabiłaś mogę liczyć chociaż na szklankę wody w twoim towarzystwie?
- A obiecujesz, że nie będziesz szukał zemsty?
- Słowo harcerza!

Przed wejściem do klatki miała wątpliwości.
Prowadząc go po schodach miała wątpliwości.
Wpuszczając go w głąb mieszkania wątpliwości spuchły do takich rozmiarów że o mało nie wyrzuciła go za drzwi.
Robiąc mu herbatę chciała „niechcący” oblać go gorącą wodą z nadzieją, że sam z siebie wbiegnie z krzykiem.

Irmina, weź ty się puknij! Toż to fajny facet.
... i chyba własnie o to chodzi.

- Słodzisz? - zapytała rozglądając się za cukrem. Cholera, chyba zapomniało jej się kupić...
- Nie, dziękuję. - głupi to ma zawsze szczęście.

Postawiła na stole dwa parujące kubki. Jeden w zielone groszki, drugi w czerwone słonie.

- No dobra, moja panno. Ja opowiedziałem ci o swoim swędzącym tyłku po tym jak wpadłem w mrowisko – zrobił przerwę na podmuchanie w kubek – teraz twoja kolej.
- Ale na co? Na wpadnięcie do mrowiska? Na starcie podziękuję .
Roześmiał się głośno. A jego śmiech był naprawdę uroczy. Taki dźwięczny. Na długo zapadał w pamięć.
- Nie. Twoja kolej na opowiedzenie czegoś o sobie.

Spojrzała na niego uważnie. Ile konkretnie mógł mieć lat? Wiedziała, że jest starszy. Tylko ile? Ledwo widoczna sieć delikatnych zmarszczek zdobiła skórę wokół oczu. To pewnie od tego śmiechu.
A te oczy. Mogłaby się kąpać w ich blasku. 
Były takie ciepłe i szczere, ale zarazem takie... skrzywdzone.
Czy oczy mogą być skrzywdzone?
Jeśli tak, to oczy Michała właśnie takie były.

- Irmina? - z transu wyciągnęła ją jego dłoń, która delikatnie musnęła jej palce. - Żyjesz?
- Tak, przepraszam. Na czym to my...?
- Na niczym. Chciałem, żebyś powiedziała mi coś o sobie.
- A co chciałbyś wiedzieć?
- Wszystko – odrzekł od razu, a dziwny cień przebiegł przez jego twarz.
- Konkrety poproszę Panie Polaku.
- O właśnie! Skąd znasz polski? Imię i nazwisko raczej nie wskazują na takie pochodzenie.
- Nazwisko noszę po ojczymie, ale to już chyba wiesz – twierdząco skinął głową, jednocześnie nachylając usta nad kubkiem – A co do pochodzenia, to moja babcia była Polką. Kiedy mieszkałyśmy w Petersburgu w naszym domu nie mówiono po rosyjsku.
- A od kiedy mieszkasz w Moskwie?
- Przeprowadziłyśmy się z mamą po śmierci babci.
- Tata? Ten biologiczny?
- Nigdy go nie poznałam.
- Rozumiem. I przepraszam.

Zawiesił się na chwilę. Widać było, że nad czymś się zastanawia. Skupił wzrok gdzieś za oknem, a jego palec wskazujący kreślił koła po krawędzi kubka.
Wyglądał tak swojsko. Nie miała pojęcia dlaczego, ale miała wrażenie, że mogłaby patrzeć na to każdego dnia, siedząc naprzeciwko z kubkiem w czerwone słonie w dłoniach.

- Mogę zapytać o coś jeszcze? - odezwał się nagle, a ona drgnęła na krześle. Spojrzeniem dała mu przyzwolenie. - Makarij to twój...? - urwał oczekując odpowiedzi.
Nie udzieliła jej od razu. Sięgnęła za siebie do torebki i wyciągnęła paczkę papierosów.
- Nie masz nic przeciwko? - podeszła do okna i otworzyła je szeroko. Usiadła na parapecie odpalając papierosa.
- Irmina? - podszedł do niej. Odruchowo mocniej zaciągnęła się dymem. Podobał jej się sposób w jaki wymawiał jej imię.
- Makarij to mój przyjaciel jeszcze z czasów dzieciństwa. - powiedziała wypuszczając dym. Zerknęła na niego z ukosa. Czy on właśnie odetchnął... z ulgą?
Robi ci się kiełbie we łbie, Tokareva!

Nagle z głębi jej lewej kieszeni dobiegł dzwonek jej telefonu. Przeprosiła gościa i nie zerkając na wyświetlacz odebrała połączenie.

- Irma! Czekam na ciebie od ponad pół godziny! Raczysz się w końcu zjawić? - Cholera jasna! Na śmierć zapomniała o spotkaniu!
- Tak, przepraszam, zaraz będę. - rozłączyła się – Michał, przepraszam, ale jestem umówiona. Tak właściwie to mam już spore spóźnienie. Więc będziemy musieli przełożyć pogaduszki na kiedy indziej.
- Wiem, słyszałem na parkingu – powiedział, a ciepło jego spojrzenia przygasło. - Podwieźć Cię? - zapytał zakładając kurtkę.
- Nie, dziękuję. Wystarczy, że odwiozłeś mnie po treningu. - uśmiechnęła się najładniej jak tylko potrafiła. Nie chciała kończyć spotkania. Naprawdę nie chciała. Ale nie chciała też zawieść Makarija.
- No przestań. Przy okazji obeznam się trochę z tym dziwnym miastem. - Ciepło w lazurze powróciło, tyle, że sztuczne. Już nie było przyjemne.
- W takim razie chodźmy.


Jechał powoli, aż nadto przestrzegając przepisów. Wcale mu się nie spieszyło. Wcale nie miał ochoty oddawać jej towarzystwa jakiemuś Makarijowi.
Makarij, pf! Co to za imię?
Rosyjskie, debilu – odezwał się jego rozsądek

- To tutaj – powiedziała nagle lekko zachrypnięta. 
Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez całą drogę nie odezwał się do niej ani słowem, a jego mina wskazuje na to, że jest lekko „odąsany”. 
Zwolnił i zatrzymał się na najbliższym parkingu.

Eh, Winiarski, idioto...

- Dziękuję – uśmiechnęła się słabo chwytając za samochodową klatkę – Do widzenia.
- Irmina – kompletnie tego nie kontrolując złapał ją za lewą dłoń. Drgnęła lekko.
Albo to on drgnął?
A może drgnęli oboje?
- Dziękuje za herbatę. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś to powtórzymy? - Jej twarz pojaśniała. Jemu też zrobiło się cieplej gdzieś w okolicach żeber.
- Na pewno.
- Obiecujesz?
- Tak. - wysiadła z auta nim zdążył powiedzieć coś jeszcze.

Dojrzał jeszcze przez szybę, jak uściskiem wita się z mężczyzną wątłej postury.
Tryumfalnie uśmiechnął się pod nosem. 
Zauważył jeszcze, jak chłopak rzuca mu niezbyt przychylne spojrzenie. Odpłacił mu tym samym.


**********
W moim zamyśle ten rozdział miał wyglądać trochę inaczej, ale cóż. Wyszło jak wyszło.
Pisałam wam kiedyś jak ja was uwielbiam za to, że to czytacie?
Nie?
No to piszę: uwielbiam was! 
:*

piątek, 21 lutego 2014

Drugi

Kochała Moskwę jesienią najbardziej. Żółte i czerwone liście napawały ją wewnętrznym ciepłem. Nawet siąpiący zimny deszcz, który już dawno przemoczył jej kurtkę wydawał się przyjemny. Roześmiała się cichutko, kiedy powiew wiatru zmiótł liście z konarów, które opadając na chodnik zatańczyły wdzięcznie między kroplami.
Tak, moskiewska jesień jest najpiękniejsza.

Nucąc pod nosem jedną ze swych ulubionych piosenek otworzyła drzwi od klatki. Przeskakując po dwa stopnie wspięła się szybko na trzecie piętro. Z lekką ulgą przekręciła klucz w zamku i wślizgnęła się do swojego mieszkania.
Może i październik jest pięknym miesiącem, ale to nie zmienia faktu, że nawet jej ziąb dał się we znaki.

Mała kawalerka w jednej z tańszych dzielnic Moskwy. Urządzona skromnie, po studencku.
Pokój połączony aneksem z niewielką kuchnią plus”czerwona” łazienka mieszcząca zaledwie umywalkę, toaletę, prysznic i pralkę.
„Salono-sypialnio-kuchnia” pomalowana na żółto dodawała otuchy każdego ranka. Rozkładana, wysłużona brązowa wersalka przykryta była jej ulubioną, włochatą narzutą w kolorze écru, a na niej jak na tronie siedział jej najwierniejszy przyjaciel (jeszcze z czasów kołyski) fioletowy hipopotam Jan.
Naprzeciwko wersalki w rogu między ścianą, a mini barkiem oddzielającym kuchnię od części gościnnej, na wąskiej komódce stał niewielki telewizorek, który czasami z nieznanych nikomu powodów lubił gubić kanały. Vis a vis niego, po drugiej stronie przejścia do kuchni stała masywna komoda, a po drugiej stronie pokoju wąska, odrapana szafa.
Na ciemnobrązowych kuchennych meblach stały wszelkie kuchenne przybory, włączając w to starą niemiecką mikrofalówkę i złośliwy toster, który uwielbiał od czasu do czasu wyrzucić kromki chleba na blat lub podłogę. Wejścia do kuchni strzegła kilkunastoletnia biała lodówka z kolorowymi magnesami.
Ot, całe jej wielkie małe królestwo.

Odwiesiła kurtkę na wieszaku przy drzwiach, ściągnęła kalosze i związała skołtunione włosy w kitkę.
Z komody wyciągnęła swój ulubiony szary dres i przebrała się w niego szybko, gdyż poprzednie mokre ciuchy przypominały o sobie nieznośnie wywołując dreszcze.
Zaparzyła sobie zieloną herbatę w swym ulubionym kubku w czerwone słonie i rozsiadła wygodnie na wersalce.

- Cześć Janku – powiedziała kładąc sobie pluszaka na kolanach – co dzisiaj oglądamy? - włączyła telewizor i rozłożyła wygodniej.

Małe pudło zatrzeszczało nieprzyjemnie na dzień dobry i po chwili na ekranie pojawił się prezenter wiadomości. Polityka, sport, pogoda, ot codzienna rutyna.
Kilka razy zmieniła kanał aż w końcu zdecydowała się na jeden z tych o gotowaniu. A nuż widelec w końcu się czegoś nauczy?
A kucharką była straszną. Nawet jajecznica nie wychodziła jej najlepiej. Dlatego też za każdym razem, gdy ktoś ją odwiedzał i nie daj Bóg chciał zjeść obiad od razu dzwoniła do chińskiej knajpy za rogiem lub do pizzerii z drugiej strony ulicy.
Kiedy pulchny kucharz właśnie pokazywał jak przyrządzić proste i szybkie canneloni zaburczało jej w brzuchu. Postanowiła, że tym razem nie będzie obżerać się fast foodami i zrobi sobie tosty.
W tym czasie rozdzwoniła się jej komórka. „Mama dzwoni” wysłużony wyświetlacz mrugał w rytm wibracji.

- Za trzy tygodnie. Weekend. Masz wolny? - usłyszała z drugiej strony nim zdążyła choćby powiedzieć standardowe „halo?”.
- Nie mam pojęcia. Cześć mamo – powiedziała krzywiąc się lekko.
- No tak, cześć, cześć. Słuchaj, Rubien ma do ciebie sprawę. Potrzebuje kilku zdjęć swojej drużyny, zrobisz?
- Mamo, nie jestem fotografem...
- No ale przecież znasz się na tym i masz dobry aparat. Sama ci przecież kupiłam na gwiazdkę. To co, masz wolny czy nie?
- A nie lepiej byłoby gdyby zajął się tym profesjonalista, a nie taka pospolita amatorka jak ja?
- Nie jesteś pospolitą amatorką, tylko bardzo utalentowaną amatorką, co znaczy, że jesteś lepsza od niejednego profesjonalisty.
- Wiesz, że kiedy czegoś chcesz, to nawet potrafisz prawić komplementy, a nie tylko wytykać moje błędy? 
- Irma, proszę Cię, nie zaczynaj znowu. To zrobisz te zdjęcia, czy nie?
- Zrobię, ale nie za darmo. Mieszkanie się samo nie opłaci.
- Będziesz zdzierać pieniądze z własnego ojczyma?
- Sama powiedziałaś, że jestem prawie profesjonalistką. To o której mam być? I Gdzie?
- W sobotę o 9, na hali.
- Będę
- W takim razie do zobaczenia.
- Cześć. Mamo.

Zrezygnowana opadła na kanapę. Nie lubiła, kiedy musiała pracować „na zlecenie” swojej rodziny. Zwłaszcza, jeśli chodziło o drużynę z Urengoju. Dwa lata temu też robiła im zdjęcia i skończyło się to na tym, że o mało nie zatłukła gołymi pięściami dwóch zawodników, bo „efekt końcowy mijał się z ich oczekiwaniami”.

- Jak się bóbki nie potrafią ustawić tak jak się ich prosi, to niech później nie narzekają – mruknęła sama do siebie i ruszyła w stronę tostera.

***

Mimo iż trener kazał im się zjawić przed 9, to trening zaczynali później. Dziś mieli pobawić się odrobinę w modeli, bo przyjeżdżała pani fotograf i miała im zrobić ładne uśmiechnięte zdjęcia.
Super, udawajmy dalej.
Kazali im się ubrać w klubowe stroje, jakiś pan ułozył im włosy, ale tak, żeby wyglądały naturalnie, a jakaś pani przypudrowała im noski.
Jakiś chłopak ustawiał oświetlenie, ktoś inny poprawiał białe prześcieradło na tle którego mieli pozować. Patrząc na to wszystko zdał sobie sprawę, że koledzy z drużyny mieli rację mówiąc, że prezes klubu to straszna sknera i chytrus, skoro szkoda mu było pieniędzy nawet na profesjonalną sesję zdjęciową.

Irmina się spóźnia – powiedział pan prezes krążąc między zawodnikami.

Z upływem czasu zauważył, że coraz więcej rozumie po rosyjsku. Może z mówieniem miał jeszcze spory problem, ale rozumiał praktycznie wszystko. Uśmiechnął się do siebie czując rozlewającą się po brzuchu dumę z własnych osiągnięć.
Poza tym wiedział już kim jest Irmina.
Irmina, ta śliczna brunetka, która miesiąc temu prawie rozwaliła mu głowę.
Od współzawodników dowiedział się, że jest pasierbicą prezesa, mieszka w Moskwie i od czasu do czasu odwiedza rodzinę w Urengoju.
I że ma dopiero dwadzieścia dwa lata.
Za młoda dla ciebie, głupku.

Drzwi do hali otworzyły się szeroko. Przeszła przez nie średniego wzrostu burza loków targając ze sobą aparat, statyw i wielką sportową torbę.
Uśmiechnął się znowu mimo woli, a serce zabiło mu o raz szybciej. Poznał ją od razu.
Irmina.
Zerwał się na równe nogi i podszedł do niej wyciągając rękę po statyw. Nie chciał jej oferować pomocy po rosyjsku. Zwyczajnie nie chciał się zbłaźnić.
- Dziękuję – odpowiedziała PO POLSKU. Przystanął na chwilę z myślą, że się przesłyszał. Obejrzała się za nim.
- Oh, I'm sorry, I mean: thank you. I'm late and I'm polish and... - uśmiechnęła się przepraszająco plotąc bez sensu. Urocza jest, bez kitu! - pomyślał.
- Zrozumiałem za pierwszym razem – zrównał się z nią. Tym razem to ona przystanęła na chwilę.
- Polak?
- A no, Polak – uśmiechnął się delikatnie.
- Irmina, idziesz do cholery, czy nie? - z głębi hali dało się słyszeć głos wściekłego Rubiena.
- Idziemy? - zapytał zabierając jej z ręki dodatkowo statyw. Przytaknęła tylko i ruszyła za nim.

***

Robienie zdjęć to kolejna rzecz, którą naprawdę lubiła. Zazwyczaj cykała fotki zwierzętom, dzieciom, przyrodzie. Ludziom też. Rzadko co prawda, ale jednak. Po dwóch godzinach ustawiania, proszenia i wrzeszczenia (bo mimo że siatkarze, to dorosłe chłopy, to czasami potrafią zachowywać się jak rozwydrzone dzieci) udało się w końcu zakończyć ten cyrk na kółkach.

Usiadła na parkiecie i zaczęła pakować sprzęt, kiedy wyrosły przed nią dwie niezwykle długie i opalone nogi. Spojrzała w górę, a jej oczom ukazała się uśmiechnięta twarz pana Polaka. Wiedziała, że go kojarzy, na pewno z telewizji, ale tak jakby skądś jeszcze. W myślach wzruszyła ramionami. Zdarzyło jej się czasami oglądać mecze siatkówki. A jednak za cholerę nie mogła sobie przypomnieć jak się nazywa.

- Hej – powiedziała unosząc lekko kąciki ust.
- Hej – odpowiedział siadając obok – nie robisz zdjęć z treningu?
- Robię, ale nie tym aparatem – schowała swoje „maleństwo” z pieczołowitą ostrożnością do pokrowca.
-Wiesz, ja tam się na tym kompletnie nie znam, ale za to mój przyjaciel... On to ma bzika na tym punkcie. Dogadalibyście się.
- Serio? - uniosła jedną brew na znak powątpiewania.
-Winiar, na boisko! - wrzasnął trener, a Pan Polak z niezbyt tęgą miną podniósł się na nogi.
- Wiesz? Od miesiąca nie rozmawiałem z nikim po polsku. Miło tak trochę – pomógł jej się podnieść. Słodka mamo! Kiedy tak stali naprzeciwko siebie nie sięgała mu nawet czubkiem głowy do brody!
- No, całkiem sympatycznie.

***

Kiedy kończyli trening jak strzała wbiegł do szatni. Wziął ekspresowy prysznic, spakował torbę i  pognał na halę. Niestety, nigdzie nie dostrzegł Irminy. Miał nadzieję zobaczyć ją jeszcze dzisiaj i chwilę pogawędzić.
Wziął głęboki oddech, wzruszył ramionami i wyszedł na parking.
Przebierając nogami nie rozglądał się na boki. Patrzył przed siebie i kierował się w stronę swojego auta. Nagle, po jego lewej mignęła mu burza kasztanowych loków.

- Nie mamo, nie mogę zostać. Muszę wracać do Moskwy. Makarij na mnie czeka – przypadkiem usłyszał jej rozmowę przez telefon. 
Makarij? Jak nic pewnie jej chłopak.
- Dobra, cześć, przyjadę za tydzień – rozłączyła się. Patrzył chwilę za nią jak idzie w stronę przystanku. Po raz kolejny wzruszył ramionami, kiedy zauwazył, że na parkingowym asfalcie leży fioletowy szalik.

- Irmina! - zawołał, a dziewczyna odwróciła się od razu – czekaj! - wrzucił swoją torbę na tylne siedzenia auta i podszedł do niej. - To twoje? - pokazał jej znalezisko.
- Tak, dziękuję – usmiechnęła się słodko. Osz cholera jasna, zaraz zwariuje od tych usmiechów! - Swoją drogą, skąd znasz moje imię? Nie przypominam sobie żebyś mi się przedstawił.
- Michał – wyciągnął rękę.
- Irmina – ujęła ją lekką, ale stanowczo. Nie wiedząc dlaczego po jego plecach przebiegł przyjemny dreszcz.
- No, to skoro się już znamy może pozwolisz, że odwiozę cię do domu? - zaproponował. Spojrzała na niego bacznie z pytaniem wymalowanym na twarzy. - Mieszkam na przedmieściach Moskwy, podrzucę Cię.
- Skąd...
- Słyszałem jak rozmawiasz z mamą. No chodź.



~~~~ //// ~~~~

Witam. :)
Aj, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że ktoś jednak poświęca swój cenny czas i czyta te moje wypociny! Dziękuję, dziękuję, dziękuję! :*
Swoją drogą "drugi" nie wyszedł mi tak jak chciałam. Ale nie ma się co dziwić. Z pisaniem jest jak z gotowaniem, przynajmniej u mnie. Jak coś ugotuję, to mi nie smakuje, a kiedy coś napisze, to mi się znowu nie podoba. ;)
No ale cóż, opinię pozostawiam wam.

Mam do was wieeelką prośbę. Jeśli znajdziecie jakiś błąd (obojętnie jaki: językowy, gramatyczny, interpunkcyjny...) dajcie znać, ok? Poprawię od ręki!

Jeszcze raz dziękuję!

(aśerozpisaam... o.O)

czwartek, 20 lutego 2014

Pierwszy.

Przyjechał do Moskwy osiem dni temu.
Od ośmiu dni samotnie przemierzał ulice podziwiając piękno miasta.
Myślał.
Myślał o żonie, o synku, o dziecku które ma przyjść na świat.
O dziecku, które do niedawna miało być jego.
Ale nie będzie.
Kamila przyznała się, że puściła go kantem.
Odszedł, bo nie potrafił dłużnej na nią patrzeć.
Prosiła, żeby został, żeby jej wybaczył, żeby dalej byli rodziną.

Za bardzo go zraniła.

Zwyczajnie zbyt mocno ją kochał, by móc zapomnieć.

Nigdy nie czuł się tak upokorzony i zmieszany z błotem. Starał się, harował jak wół, wylewał z siebie siódme poty na treningach tylko po to, by ona miała wszystko. By nigdy niczego jej nie zabrakło. By była szczęśliwa.

Zapomniał tylko, że pieniądze szczęścia nie dają. Kamila miała ich pod dostatkiem, tylko jego zawsze brakowało przy jej boku.

Tak, doskonale zdawał sobie sprawę, że to przez niego, jego żona szukała odrobiny uczuć w ramionach innego mężczyzny.
I ta świadomość wcale nie sprawiała, że czuł się lepiej.

Zjebał sprawę.
Spierdolił wszystko.

Przetarł twarz szorstkimi dłońmi i rozejrzał się po swoim M4. Salon z aneksem kuchennym urządzony w czerwono-szarych kolorach wcale nie poprawił mu humoru. Czerwień, to ulubiony kolor Kamili.

- Cholera – jęknął podnosząc kubek z zimną już kawą – będę musiał zmienić mieszkanie.
Wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczały plecy, chwycił swoją treningową torbę i zszedł do podziemnego garażu.

Trening. Tylko trening. Nie pozostało mu nic innego prócz siatkówki. Teraz to ona na powrót stanie się ośrodkiem jego uniwersum.
Siatka, piłka i hektolitry potu, które może choć odrobinę zmyją z niego poczucie zmarnowanego życia.

***

Biegła za autobusem z nadzieją, że kierowca okaże jednak serce i się jeszcze zatrzyma.

Daj spokój, Irma! Tylko zabrudzisz spodnie - powiedział Makarij odciągając przyjaciółkę od krawędzi chodnika. - Złapiemy następny - stanowczo obrócił ją ku sobie.
Nie mogę jechać następnym! Umówiłam się z Rubienem. Będzie wściekły jak się znowu spóźnię.
- W takim razie – urwał na chwilę przyjmując jedną ze swych chytrych min – ja cię odwiozę.
Niby czym? Zaniesiesz mnie na baranach?
- Nie. Pożyczymy samochód mojego ojca.

Samochód owszem, pożyczył. O ile pożyczką można nazwać wyprowadzenie auta z garażu bez uprzedniego poinformowania o tym właściciela.

Nie spieszył się. Poza tym Irmina nie pozwoliłaby mu jechać więcej niż dopuszcza ustawa.
„Kobieta z zasadami” zwykł mawiać jego ojciec. „Taka poukładałaby ci życie.”
Uśmiechnął się pod nosem.
Sęk w tym tatulku, że ja chcę tego poukładania aż za bardzo.

Irmina jak zwykle korzystając z wolnej chwili zatopiła nos w książce. Nie musiał patrzeć na okładkę by wiedzieć co znowu męczy jego przyjaciółka. Te pożółkłe i poplamione kawą i herbatą kartki starego egzemplarza „Wichrowych wzgórz” rozpoznałby już nawet chyba po zapachu. Zwłaszcza, że pachniały tak jak ona – owocowo. Zazwyczaj arbuzem, albo truskawkami.

Starając się nie dostać rozbieżnego zeza patrzył na drogę, lecz co chwila zerkał na nią ukradkiem. Mokry sweter z włóczki wyciągnął się w dół pod własnym ciężarem odsłaniając smukłe, lekko opalone ramiona, a misternie prostowane włosy znowu odzyskiwały wolność kręcąc się we wszystkie strony.

Była taka krucha i subtelna. I na dobrą sprawę chyba nie miała pojęcia jak działa na facetów. A w szczególności jak działa na niego.
Z trudem oderwał od niej swoje spojrzenie.

Poznali się dziewięć lat temu na próbach do szkolnego przedstawienia. Ona grała Julię, a on przygotowywał dekoracje.
I już wtedy, mimo że mieli dopiero po dwanaście lat miał wrażenie, że patrzy na najśliczniejszą dziewczynę w Moskwie. Ba, co on plecie! Na całej Ziemi nie ma takiej dziewczyny jak Irmina.
Urzekły go kasztanowe loki i duże, brązowe (a w pochmurne dni – takie jak ten – prawie czarne) oczy i pełne, aczkolwiek delikatne malinowe wargi.
Znajomość zaczęła się naprawdę niewinnie. Kilka dziecinnych rozmów, kilka wspólnych spacerów ze szkoły, gdy okazało się, że mieszka kilka ulic od niej.
A później nie potrafił odstąpić jej na krok. Uzależnił się już jako dwunastolatek. I dalej jest uzależniony. Jak od najsłodszego narkotyku.

Kiedy weszli w wiek pierwszych związków miliony razy próbował jej powiedzieć co do niej czuje. Miliony razy też tchórzył w ostatniej chwili.
A kiedy zakochała się po raz pierwszy i znalazła chłopaka miał wrażenie, że serce rwie mu się na strzępy. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Mimo to do tej pory zgrywa najlepszego kumpla od dziecka.
Jak na razie tak jest dobrze – powtórzył sobie po raz enty zaciskając pięści na kierownicy.

Podwiózł ją pod same drzwi. Jak zwykle na pożegnanie przybił jej piątkę, a ona obdarowała go jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów.
Również to zrobił. Szkoda, że ten uśmiech nie dosięgnął jego szarych oczu.

Albo ty jesteś ślepa Irma, albo udajesz, że nie masz pojęcia co do ciebie czuję - mruknął pod nosem, kiedy zamknęły się za nią drzwi ojcowego samochodu.

***

Wbiegła na halę pewna, że Rubien i tak będzie miał pretensje, mimo tego, że jest cztery minuty przed umówionym czasem.
Lubiła swojego ojczyma, ale jego przesadne przywiązanie do punktualności potrafiło doprowadzić człowieka do szału.

Jej matka wyszła ponownie za mąż, kiedy Irmina miała dziesięć lat. Wtedy też przeprowadziły się z Petersburga do Moskwy, gdzie Rubien Tokarev miał swój dom i firmę.
Pięć lat po ślubie doczekała się młodszej siostry – Wiery, a trzy lata później brata – Konstantina.
Po narodzinach najmłodszego członka rodziny państwo Tokarevowie wraz z dziećmi postanowili przeprowadzić się do Urengoju, gdzie Rubien miał objąć posadę prezesa tamtejszego klubu.

Z racji tego, że Irmina była już dorosła, postanowiła zostać w stolicy i rozpoczęła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Moskiewskim.

Od tamtej pory radzi sobie sama, od czasu do czasu odwiedzając matkę i rodzeństwo w ich nowym, wspaniałym domu na przedmieściach, gdzie gości kicz i przepych.
Za każdym razem, gdy tam jest, powtarza sobie w myślach, że milion razy bardziej woli swoją skromną moskiewską kawalerkę niż ten wycackany w badziewiu pałacyk.

Przyspieszyła kroku uświadamiając sobie, że od dobrej chwili stoi w miejscu, mimo że powinna już czekać pod drzwiami gabinetu ojczyma.
Pchnęła z całej siły wielkie metalowe drzwi upstrzone wielkim napisem „Tylko dla pracowników”, a z ich drugiej strony wydobył się bolesny dla uszu jęk.
Otworzyła szeroko oczy ze dziwienia, kiedy dotarło do niej, że właśnie przed chwilą rozwaliła komuś czoło. Ostrożnie, gotowa na atak furii lub serię przekleństw skierowaną pod jej adresem wychyliła nos za klamkę.

Na podłodze leżał mężczyzna o krótkich, ciemawych włosach i niezwykle długich i lekko żylastych kończynach.
Słodka mamo, nic panu nie jest? - klęknęła obok niego wyciągając z torby chusteczki higieniczne. Tak na wszelki wypadek, gdyby poleciała krew. 
A nienawidziła widoku i zapachu krwi najbardziej na świecie (no, może jeszcze bardziej od krwi nienawidziła oliwek, ale to już mniej istotne).
Mężczyzna dopiero po chwili zdecydował się na zabranie rąk z twarzy i poprzestaniu na zwijaniu się w kłębek na posadzce. Popatrzył przed siebie, jakby nie do końca zrozumiał co powiedziała.

Kolejna złota zdobycz Rubiena?

Rozglądał się dookoła przez chwilę w milczeniu, do momentu gdy postanowił jednak zebrać się z podłogi. Przyjął jej wyciągniętą dłoń i dźwignął się do góry.
- Nie mam pojęcia co powiedziałaś, ale mam nadzieję, że przynajmniej jest ci przykro – odwrócił się na pięcie i zgrabnie ją wyminął kierując się ku felernym drzwiom.

Matko kochana! Toż to Polak!
Już miała się odezwać, kiedy z drugiego końca korytarza dobiegło ją wołanie ojczyma.
Irmina! Czy ty naprawdę nie wiesz, że skoro umawiam się z tobą o piętnastej, to oczekuję ciebie właśnie o piętnastej i ani minuty później?

Zerknęła przez ramię w stronę pokrzywdzonego mężczyzny, ale ten właśnie znikał za progiem.
On również odwrócił się na sekundę.
I przez tę krótką chwilę spotkały się ich spojrzenia.
A obraz jego lazurowych oczu już nigdy nie miał jej dać spokoju.


***


Szedł przez parking pocierając ręką obolałe czoło. Będzie miał guza jak nic!
Mimo wszystko uśmiechał się pod nosem.

Irmina.
Na imię jej Irmina.

Wsiadł do samochodu dalej powtarzając w myślach jej imię.
- Skup się na drodze, baranie! - skarcił się na głos i przetarł oczy.

Nawet nie wiedział kiedy, a znalazł się pod swoim mieszkaniem. Zostawił auto w garażu i wszedł na górę.
Klucze rzucił na stolik w korytarzu i nie ściągając nawet kurtki usiadł na kanapie.
Zamknął oczy.
Pod jego powiekami od razu zatańczyły jej kasztanowe loki.
Tuż po nich przypomniał sobie, jak nerwowo poruszały się jej kuszące wargi.
Na koniec jego pamięć podsunęła mu obraz jej lekko wystraszonych, jak też płonących iskierką ciekawości niemal czarnych oczu.
Na imię jej Irmina.

W tym momencie coś go ukuło. Coś zmąciło spokój jego myśli. Kasztanowe loki zastąpiły proste blond włosy, malinowe usta zmieniły się w wąskie lekko różowe wargi, a czerń oczu zblakła i pozieleniała.
Kamila.

Zerwał się na równe nogi.
Masz żonę. Jeszcze. Oficjalnie, w świetle prawa wciąż masz żonę.

Opamiętaj się, Winiarski.

O mnie

Moje zdjęcie
prawie sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, piwne oczy, ciemne włosy i kilka piegów.

sezamie otwórz się.

see me